sydney

02.02.2008

Kolej w Australii jest nowoczesna i ...niezbyt szybka. Podróż do Sydney trwa cały dzień, mamy więc mnóstwo czasu by podziwiać widoki przez okno i odpoczywać po wczorajszej gonitwie przez wielkie miasto. Mijamy pastwiska ciągnące się kilometrami pośród których pojawiają się farmy jak z westernów , zalesione wzgórza, małe urokliwe stacyjki, miasteczka sprawiające wrażenie wymarłych i znów pastwiska, zalesione wzgórza...
Zapada zmrok gdy docieramy na miejsce. Wysiadka z pociągu prosto w wilgotne, rozgrzane i przesycone wonią kwiatów powietrze. Zupełnie inny klimat jak w Melbourne, choć uprzejmość ludzi podobna. Przejeżdżamy przez Harbour Bridge by dostać się do zarezerwowanego wcześniej hotelu. Kierowca autobusu gasi wewnętrzne oświetlenie, byśmy mogli nacieszyć się widokiem miasta odbijającego się w wodach zatoki. Zrzucamy plecaki i idziemy nad brzeg podziwiać panoramę nocnego Sydney. Miasto jest naprawdę ogromne – światła potęgują jeszcze ten efekt.

03.02.2008

Płyniemy promem pod dachem ołowianych chmur na drugi brzeg by poznać z bliska centrum Sydney, a właściwie to Sidni bo tak miejscowi wymawiają nazwę swojego miasta. Harbour Bridge z tej perspektywy wydaje się jeszcze potężniejszy. Most jest szeroki na 49 metrów, a wypukłość łuku biegnie 134 metry nad wodami ruchliwego portu. Zmieściło się tu osiem pasów ruchu, przejście dla pieszych, pas dla rowerów i podwójne tory kolejowe. No tak, w końcu budowano go przez 9 lat.



Robimy foty przy gmachu Opera House i zwiedzamy Royal Botanic Gardens, po którym spacerują ibisy i kaczki nic sobie nie robiąc z naszej obecności. Niestety, pogoda nie dopisuje – zaczyna padać deszcz. Wracamy do hotelu, gdzie dokonuję małego eksperymentu – golę brodę noszoną od 15 lat.



04.02.2008

Śniadanie by naładować akumulatory i już brniemy w strugach lejącej się z nieba wody w stronę Aquarium, gdzie można obserwować podwodny świat zza szyb ogromnego zbiornika.
Są też szklane tunele biegnące pod wodą, gdzie nad naszymi głowami przepływają rekiny i płaszczki, a z głośników sączy się medytacyjna muzyka. Nawoływania, rozmowy i okrzyki zachwytu rzeszy turystów nie pozwalają niestety w pełni poczuć klimat tego miejsca.
W przylegającym Wildlife World biegają kangury i kazuary, a na drzewach siedzą przemoknięte misie koala, leniwie zajadając liście eukaliptusa. Przechodzimy przez salę z ogromnymi motylami, próbującymi siadać nam na głowach i ze zdumieniem przyglądamy się jak jeden z kazuarów niezmordowanie goni małego kangura który dostał się do jego rewiru. Kazuary to jedne z najbardziej niebezpiecznych ptaków na świecie. Jego mocne nogi zakończone szponami mogą narobić kłopotów nawet człowiekowi. Na szczęście mały kangur jest bardziej zwinny i daje radę czmychnąć przed napastnikiem.
Następny przystanek to Chinatown – tętniąca samodzielnym życiem chińska dzielnica gdzie nawet oznaczenia toalet są w dwóch językach – chińskim i angielskim. Przemykamy w deszczu po ulicach pełnych sklepików z orientalnymi przyprawami, jedzeniem i mnóstwem plastikowej tandety. Wszędzie neony i szyldy pokryte „krzaczkami”. Jesteśmy już pożądnie przemoczeni, zwijamy się więc do hotelu zaopatrując się po drodze w jedzenie na wieczór.

05.02.2008

Za oknem stalowy świt i śpiew przebudzonych ptaków. Leniuchujemy popijając winko, wypisując kartki do rodziny i znajomych, grzebiemy w Internecie. Co chwila przebija się słońce, więc chyba uda nam się zobaczyć wreszcie ocean. Wykupiony Red Ferry Ticket (jest zielony) za 30$ gwarantuje nam przemieszczanie się promami, metrem i autobusami przez tydzień w granicach miasta. Wsiadamy zatem na prom i zamiast do południowego Sydney opływamy okoliczne przystanie rozsiane wokół zatoki. Pomyliliśmy promy, ale mamy przez to fajną nieplanowaną wycieczkę. Przekładamy kąpiel w oceanie na jutro, a na tą chwilę buszujemy po Fish Market. Od rana rybacy dostarczają swój towar do ogromnej hali, gdzie następuje przygotowanie ryb, krabów, langust, ośmiornic i krewetek do sprzedaży. Działają też knajpy, w których można zamówić prawie wszystko, co żyje (a raczej żyło) w oceanie. Wokół krążą mewy i jest nawet pelikan czający się na jakiś kąsek dla siebie. Jest niestety na straconej pozycji – mewy są szybsze. Spotykamy też widziane wcześniej w wielu miejscach ibisy. Dostają od nas ksywkę „żule” z racji swojego wszędobylstwa, niedomytych wdzianek i grzebania w śmietnikach. I pomyśleć, że ich krewniacy z kontynentu afrykańskiego byli czczeni w starożytnym egipcie.
Wracamy metrem (tak nam się przynajmniej wydaje), podchodzi gość w mundurze i prosi o nasze bilety. Wyciągamy nasze Red Ferry Ticket i dowiadujemy się że są nieważne – ta linia jest prywatna i trzeba mieć inny bilet. Robimy wielkie oczy, krótka narada wojenna w ojczystym języku i gość proponuje nam byśmy przejechali jeszcze 2 stacje i wysiedli to złapiemy busa do centrum. No, fajny kraj! Przypominam sobie podróże po Polsce pociągami bez biletu jakieś 15 lat temu – konduktorzy też mieli wtedy taki wyluz, eh...Rozpędzeni, zawijamy na King Cross do naszego ulubionego sklepu z winem, szperamy wśród winyli w sklepie muzycznym, mijamy wytatuowanych brzuchatych facetów, ściemnione typki za rogiem i faceta z długaśnymi i brudnymi paznokciami u nóg. King Cross to dzielnica z charakterem. Wsiadamy do metra w kierunku północnego Sydney. Kolacja z chińskiej rzodkwi i wina przy dźwiękach deszczu za oknem i spaaaaaaać...




06.02.2008

Otwieram oczy i .... jest! Słońce! Nareszcie przestało padać! To super, bo... dzisiaj są urodziny Moniki!
W tej samej chwili dostaję sms-a z informacją o śmierci wujaszka.
Dziwne to wszystko. Narodziny i śmierć. Yin i Yang. Pamiętam jak tuż przed naszym odjazdem żegnaliśmy się robiąc „miśka” w szpitalu. Żegnam się teraz ponownie w myślach z wujaszkiem, życząc mu powodzenia w dalszej wędrówce, ale nie ma we mnie smutku. I tak wszyscy stąd odejdziemy...
Błądzimy po dzielnicy Rocks w poszukiwaniu Aboriginal and Tribal Art Centre. Gdy docieramy na miejsce, okazuje się, że jest tam teraz szkoła plastyczna. Naga modelka pozuje młodym studentom malarstwa, a my oglądamy akwarele wiszące na ścianach.
Trudno nam się zderzyć z autentyczną kulturą rdzennej ludności. To co oferują galerie i sklepy, to gadżety dla turystów, a największy biznes robią...chińczycy. Można u nich kupić bumerangi, didgeridoo i t-shirty z motywami sztuki aborygeńskiej. Ale nam chodzi o coś bardziej autentycznego...Może potrzebujemy odpowiedniego czasu na to...
Zwijamy żagle i lądujemy na Bondi, największej miejskiej plaży w Sydney. Przyglądamy się zmaganiom surferów, otrzepujemy nogi z piasku (jest za zimno na kąpiel) i jedziemy coś zjeść na King Cross.
Ta dzielnica jest najbardziej swojska. Tanie knajpy i bary to jest to, co podróżnik bez wypchanego portfela lubi najbardziej. Poza tym nie ma tutaj takiego zamieszania jak w centrum.
Wieczorem obserwuję olbrzymie nietoperze układające (a raczej zwisające) się do snu na drzewie przed naszym hotelem. Przyglądamy się sobie nawzajem przez chwilę i zajmujemy się swoimi sprawami. Nietoperze zasypiają a my pakujemy plecaki i nastawiamy budzik – jutro rano wylatujemy do Cairns na spotkanie podwodnego świata.

Komentarze