bacalar


Zjeżdżamy na południe Jukatanu, w stronę Belize. Po drodze mijamy wtopione w gąszcz dżungli przydrożne wioski Majów. Domostwa to przeważnie drewniane chaty pokryte palmowymi liśćmi. Gdy autobus zwalnia przed kolejnymi "topes" podbiegają dzieciaki by sprzedać coś do picia, a na przystankach w miasteczkach podchodzą kobiety z jedzeniem. Bacaral! krzyczy kierowca, a my zabierając plecaki wysiadamy prosto w przydrożny pył. A gdzie miasteczko? Widzimy jakies budy, stoiska z jedzeniem i chłopaka przy rozwalającym się aucie.
- Taxi, taxi?
- Donde esta no muj kara otel? - dukam, czytając z kartki fonetyczny zapis pytania.
- Si, 12 pesos! - pokazuje na palcach. 12 za kurs, ale ile za hotel?
No, dobra nie mamy wyjścia, trzeba z nim jechać. Auto co chwila gaśnie, ale chłopak nie zrażony z uśmiechem odpala na nowo i znów jedziemy. O kurwa, gdzie on nas wiezie!? Kurz, pył, rozwalające się chaty, kurczaki umykające do rowu... Zatrzymujemy się pod jakąś bramą i wysiadka. A więc nie wywiózł nas gdzies w slumsy i nie zamordował. Ok. Gracias.
Hotelik jest przyjemy, prowadzony przez jakąś lekko nawiedzoną amerykankę. Palmy, hamaki, zielona trawka, w kiblu tekst desideraty "...pamiętaj jaki spokój może być w ciszy...". Parę metrów dalej jezioro Bacalar z krystalicznie czystą wodą. Szybka kąpiel i spadamy na rekonesans po miasteczku.

Komentarze