belize city




Przyjechaliśmy z Bacaral klimatyzowanym autobusem, z przesiadką na ohydną tortillę z budy na dworcu w Chetumal. Po drodze belizyjczycy na granicy zabrali mi mój podróżny zapas bananów. Ale większymi cwaniakami byli meksykanie, którzy za wyjazd zażądali 200 peso. Nie lubię granic... Szkoda mi na nie czasu i pieniędzy. No i bananów :)
A w Belize City zupełna zmiana klimatu. Choć urzędowym językiem jest angielski, można się tu porozumieć również kreolskim i hiszpańskim. Na dworcu przejmuje nas wychudzony, czarny koleś o przekrwionych oczach i prowadzi do swojej taksówki. Oczywiście określenie "taksówka" jest czysto umowne. Auto zapomniało już co to boczne lusterka, a przez przednią szybę świat jakiś taki popękany się wydaje. Wnętrze tonie w kurzu, a z miejsca na radio zwisają smętnie resztki wyrwanych kabli... Szukamy taniego hotelu i bankomatu, bo brak nam belizyjskiej gotówki. Chłopak podwozi nas do banku i przez wąskie, brudne uliczki suniemy powoli w stronę hotelu. Na miejscu Monika idzie sprawdzić czy da się tam zamieszkać, a ja martwię się o swoje buty. Kierowca mówi mi bowiem, że mu się podobają... Żeby jakoś odwrócić jego uwagę kurtuazyjnie zagajam: Gdzie tu mogę w pobliżu kupić wódkę?
Strzał w dziesiątkę! Koleś szeroko gestykulując tłumaczy mi jak dojść do sklepu, wraca Monika, dajemy mu kasę za przejazd i ładujemy się do hotelu. Buty uratowane :)
W mieście słychać rytmy z Jamajki, hindusi w swoich sklepach palą kadzidła przed ołtarzykami a bezdomni układają się do snu przed komisariatem. Kupujemy piwo i wracając do hotelu ciemną uliczką, mijamy bezdomnego kolesia który mówi nam "dobranoc". Robimy zdumione oczy. Zaraz potem to samo policjant i jakaś kobieta. No, nieźle... To my też "dobranoc" do jakiegoś gościa, a ten zdumione oczy robi. Turysta pewnie...
A teraz siedzimy na balkoniku i popijając piwko obserwujemy rozłażące się po ulicy szczury z pobliskiego śmietnika...

Komentarze