tropikalna północ

Pobudka o 6.00, szybkie śniadanie i w drogę. Metro działa tutaj bardzo sprawnie, dotarcie na lotnisko zajmuje nam ok. 30 min. Pakujemy się do samolotu linii Virgin Blue i po chwili podziwiamy już Sydney z lotu ptaka. Pod nami Wielkie Góry Wododziałowe i uprawne pola poprzecinane żyłkami lokalnych dróg.
Całe wschodnie wybrzeże jest zielone. Gdy przybywając do Australii, przecinaliśmy kontynent z północy na południe, pod nami rozpościerał się krajobraz księżycowy w kolorze ohry.
Po ok. 2 godz. zbliżamy się do celu – pod nami niewielkie miasto – to Cairns. Wysiadamy z lotki wprost w rozgrzane i ciężkie od wilgoci powietrze. Temperatura 35oC – wokół wzgórza pokryte zielenią lasu deszczowego, śpiew ptaków i odurzający zapach kwiatów.



Docieramy do Rosie,s Backpackers by zrzucić plecaki. Hotel przypomina klimaty squatu. By dotrzeć do naszego pokoju musimy przejść przez duszne dormitorium zamieszkane przez dwie dziewczyny z Danii. Przewija się tu mnóstwo ludzi z całego świata, którzy podobnie jak my podróżują z plecakami. Idziemy na rekonesans po mieście. Szerokie ulice i chodniki, mnóstwo biur podróży i sklepików. Wszędzie bardzo zielono – drzewa, krzewy, trawniki. Rosną tutaj bardzo duże eukaliptusy i soczyście zielone akacje z których zwisają nietoperze. Wieczorem obserwujemy ich inwazję na miasto. Pojawia się bardzo liczne stado, które przelatuje nad naszymi głowami i obsiada (obwisa?) okoliczne drzewa.
Podglądamy jak wypijają nektar z kwiatów i sami spragnieni idziemy do Bootle Shop. Jest to sklep z alkoholem i tylko w takich sklepach można go kupić. Produkują tutaj kilka gatunków piwa typu Ale, pszeniczne, ciemne i tradycyjne australijskie ginger beer czyli piwo imbirowe. W sklepie jest także duży wybór win. A jako, że wina australijskie są wspaniałe w smaku ,wracamy zatem do hotelu z butelką.
Korkociąg przywieziony przez nas z Polski jest tutaj zupełnie zbędny – wina są z zakrętką (!)
W hotelu, przed każdym dormitorium, na zewnątrz jest hamak, więc próbujemy zmieścić się razem na jednym z nich, co kończy się wywrotką i zdartą skórą z moich pleców. Monika pęka ze śmiechu,
a ja walczę z narastającą wściekłością. Ufff...Hamak to pewnie fajna rzecz, ale niekoniecznie dla mnie. Resztę wieczoru spędzam w pozycji wyprostowanej, zostawiając luksus bujania się Monice.
Rozpakowywujemy plecaki i spłukujemy z siebie pot pod prysznicem. Co za ulga...
Udaje nam się zasnąć w pokoju pomimo ciężkiego powietrza
i wściekłego szumu wentylatora.


08.02.2008



Wyruszamy na Green Island! Jest to mała wyspa porośnięta tropikalną roślinnością, wokół której można nurkować z maską i fajką. Robimy to po raz pierwszy i chcemy poćwiczyć przed wyruszeniem na rafę koralową. Na wyspie znajduje się ośrodek, w którym można wynająć domki, ale ceny są astronomiczne. Poza tym jest tutaj zbyt wielu turystów, robiących spory hałas. Ale samo wybrzeże i świat podwodny jest wspaniały. Znajdujemy dla siebie zaciszne miejsce, zakładamy maski i płetwy i zanurzamy się pod wodę. Mam wrażenie, iż wkraczam do innego wymiaru. W całkowitej ciszy słychać tylko własny oddech i wibracje strun głosowych. Ryby przepływają tuż obok nas, kraby chowają się do swych norek wygrzebanych w dnie, na którym leżą dziwne stworzenia wyglądem przypominające kiełbaski. Są też podwodne łąki falujące światłem...Monika zafascynowana krabikami mieszkającymi w każdej muszli dostrzega małego rekina przepływającego 2 m od jej nóg. Obserwujemy go jak ugania się za ławicą ryb. Gdy zaczyna atakować, ławica „podrywa się” ponad powierzchnię wody. Ryby wyskakują by uniknąć jego zębów, a my patrzymy jak urzeczeni na ten spektakl przetrwania.



























Robię sobie przerwę, by fotografować okolicę. Światło jest fantastyczne a przejrzystość powietrza wprost niewiarygodna. Po plaży przechadza się czapla, jakiś mały ptaszek dobiera się nam do bagażu, a przesuwające się coraz niżej słońce modeluje krajobraz czyniąc go wręcz bajkowym.



Jak niebezpieczne jest tutaj słońce, przekonujemy się po paru godzinach. Tam gdzie nie wtarliśmy wystarczającej ilości kremu z filtrem pojawiają się czerwone i piekące plamy. Tak nas wciągnęła ta przygoda że nie zwróciliśmy uwagi na to, jak mocno grzeje.
Przypieczeni, wracamy do Cairns w poszukiwaniu apteki. Kupujemy „Solarcaine” w sprayu (jedyny sensowny medykament jaki udaje nam się znaleźć na półce) i spryskujemy poparzone miejsca. Uff...Nareszcie ulga...

09.02.2008 z mailowej poczty

Kolejny etap podróży - tropikalna północ. Wysiadamy z lotki i zalewa nas fala gorąca...35 stopni i wilgoć w powietrzu. Wokół wzgórza porośnięte bujną zielenią. Obsluga lotniska opierdala mnie bo robie foty - a nie wolno...hm. Koszulki lepia sie do ciala. Bierzemy prysznic i po 15 min. znow wszystko przepocone - tutaj jest jak w piekarniku.
Wieczorem mozna wreszcie oddychac i pijac wino pogapic sie na gigantyczne nietoperze spijajace nektar z kwiatow.



Wrocilismy wlasnie z wedrowki po rainforest - czyli lasu deszczowego. Nareszcie kontakt z dziewicza natura. Cala zwierzyna umyka jak tylko sie pojawiamy - walabie za drzewa, olbrzymie pomaranczowe pajaki do swych ziemnych norek, a jaszczurki pod liscie. Tylko komary rypia:)



Jutro wyruszamy na Green Island by rozpoczac nurkowanie z fajka. Jak nam pojdzie to wyruszymy na rafe koralowa po bardziej ekscytujace doznania :)
Krokodyli jak na razie nie ma - byc moze za pare dni je zobaczymy, bo zarezerwowalismy sobie 2 dniowy rajd do Cape Tribulation z noclegiem w deszczowym lesie (!)
Biura podrozy oferuja takze kontakt z rdzenna ludnoscia. Na folderach usmiechnieci aborygeni zabawiaja turystow. Sciema jakas. To nie dla nas. Kazdego dnia widze grupy skacowanych tubylcow krazacych po ulicach z balaganem w oczach. Za nimi biegna ich psy. Wieczorem policja spisuje co poniektorych chociaz nie robia niczego niezgodnego z prawem...Smutne.



Ale dzialaja tez centra kultury prowadzone przez aborygenow, pracuja w sklepach i knajpach. Bylismy rano w restauracji prowadzonej przez nich, a serwujacej ...organiczna zywnosc. Kawa z mlekiem sojowym i placek z marchwi - to ci sniadanie:)
A bumerangi i didgeridoo najtaniej jest kupic u...chinczykow. Tylko ze to taka siara dla turystow. Sami aborygeni moga wystawiac sie w galeriach - te prezentowane prace robia naprawde wrazenie.
Pozdrawiam
Piotr

















































10.02.2008

Jedziemy do Cape Tribulation na spotkanie najstarszego na świecie lasu deszczowego, objętego parkiem narodowym „Daintree”. Po drodze przystanek w przydrożnej knajpie skleconej z desek i falistej blachy, wypchanej różnymi starociami gdzie pochłaniamy śniadanie i piwo. Właściciel opowiada trochę o różnych sprzętach zgromadzonych w jego lokalu (fajny prysznic z konewki!) i zaprasza nas na wieczorną imprezę przy muzyce na żywo. Musimy jednak jechać dalej, więc żegnamy się i w drogę!



Ale zanim docieramy na miejsce, pakujemy się do motorowej łodzi by wyruszyć na spotkanie z krokodylami zamieszkującymi okoliczne rzeki. Niestety jest pora deszczowa podczas której poziom wody w rzece jest znacznie wyższy więc zalane są jej brzegi na których wylegują się te stworzenia. Udaje nam się dostrzec jednego ukrytego w przybrzeżnej roślinności i bardzo młodego siedzącego na konarze wystającym z wody. Rekompensatą jest za to towarzystwo nietoperzy. Są ich setki. Rozwrzeszczane, oblegają górne partie drzew zwisając zawinięte w czarne płaszcze skrzydeł. Kolejny przystanek to plantacja herbaty i owoców tropikalnych, gdzie ucinamy sobie miłą pogawędkę z pracownikiem układającym owoce drzewa bochenkowego (jackfruits) do dojrzewania. Każdy z nich waży kilka kilogramów i jest wielkości arbuza. Są to największe owoce na świecie które rosną na drzewach. Fajna praca! Musi tylko zdążyć przed... dzikimi świniami, które zjadają je w nocy gdy owoce spadają z drzewa. Jest już późne popołudnie i zaczyna padać deszcz gdy docieramy na miejsce, mamy więc okazję poznać środowisko lasu deszczowego od tej najciekawszej (mokrej) strony:) Wokół nas plątanina gałęzi i wszędobylskich pnączy, pośród których wyrastają ogromne paprocie.
Wszystko przesycone jest wilgocią, z każdego miejsca dobiegają do naszych uszu dźwięki. Mam wrażenie że wszystko wokół pulsuje trudną do zdefiniowania energią. Owady, ptaki, płazy i gady przekrzykują się w tym rytuale życia tworząc niesamowitą ścianę hałasu.



Dostajemy klucz od drewnianej chatki z werandą na niskich palach wtopionej w zieleń lasu i ruszamy na rekonesans. Ośrodek składa się z kilkunastu chatek, bardzo dużego pojemnika na wodę, recepcji i knajpki pod gigantyczną płachtą brezentu. Zaraz za bramą zaczyna się czerwonawa i rozjeżdżona kołami jeepów droga do Cape Tribulation.
Ściemnia się na dobre (wieczór nadchodzi tutaj bardzo szybko - o godz 20.00 robi się już szaro, choć to środek lata!). Na kolację wcinamy fasolę z puszki z dużą ilością konserwantów i kolendry, obserwując
powolny desant owadów w kierunku światła lampy. Uszczelniamy drzwi gazetami, rozpylamy środek przeciw owadom wokół łóżka i wsłuchani w odgłosy lasu zasypiamy.



11.02.2008

Budzimy się powoli...Wokół delikatny półmrok. Herbata i orzechy na śniadanie, zakładamy przeciwdeszczowe kurtki i wyruszamy do lasu, wyciszonego już o tej porze. Słychać tylko odgłosy morskich fal zza bariery z drzew i szmer płynącej zewsząd małymi strumykami wody.
Woda jest wszędzie - pod nogami, na liściach drzew i w powietrzu. Jest też na nas - pot skrapla się na twarzach i ramionach, przykleja koszulki do pleców, zalewa oczy... Mijamy bardzo wysokie drzewa, których pnie nikną w plątaninie bluszczy, olbrzymie paprocie i eukaliptusy. Roślinność jest tak gęsta że gdyby nie droga dla aut nie mielibyśmy szans by przemieszczać się po tym terenie. Po godzinie marszu docieramy do szerokiego strumienia który przecina drogę przy którym znaki ostrzegają przed krokodylami. Zaczyna padać deszcz. W kilka sekund gwałtownie wzrasta wilgotność powietrza i robi się duszno. Ubrania (pomimo przeciwdeszczowych kurtek) powoli nasączają się ciepłą wilgocią.
Postanawiamy zawrócić - krokodyle faktycznie mogą być tutaj, a nie mając auta nie przekroczymy strumienia.
Odpoczywamy na naszej werandzie i przyglądamy się wielkiej żabie która spaceruje sobie pośród opadłych i rozkładających się liści. Siedzimy w ciszy, gdy pojawia się...kangur! Dostrzega nas i w kilku susach znika w gęstwinie. Woda leje się z nieba przez cały czas, zmienia się tylko natężenie deszczu.



Zakładamy ponownie kurtki i odkrywamy ścieżkę wiodącą na wybrzeże. Wychodzimy z gęstwiny wprost na pustą plażę usłaną fragmentami koralowców i potłuczonych muszli pośród których przemykają malutkie krabiki. Słysząc nasze kroki zmykają szybko do norek wykopanych w mokrym piasku. Wokół każdej norki układają się w przedziwne wzory grudki wyrzucanego przez nich piasku. Całość przypomina do złudzenia wzory tworzone przez aborygenów z kolorowych punktów.
Z tej części plaży na której jesteśmy widać Cape Tribulation czyli Przylądek Trosk, miejsce w którym statek Jamesa Cooka uległ uszkodzeniu w 1768 r. zmuszając całą załogę do tygodniowego pobytu w tej części kontynentu, na czas naprawy statku. Ciekaw jestem jakie wrażenie wywarła przyroda na tych ludziach, tym bardziej że wśród załogi było kilku botaników. Po powrocie do Cairns gnani głodem lądujemy w Night Market gdzie znajduje się wiele małych barów serwujących kuchnię azjatycką.
Za 10$ można samemu nakładać na talerz różne potrawy. Do wyboru mamy duszone lub smażone w cieście warzywa leżące obok kilku rodzajów makaronów i ryżu, małe różowe ośmiornice i smażone krewetki, małże, mule, przyżądzone na kilkanaście rodzajów mięso kurczaka i wołowinę smażoną w bardzo ciemnym sosie. Do tego wybór kilku bardzo ostrych sosów. Umiejętności budowania piramid z jedzenia są tutaj jak najbardziej potrzebne:) Kończymy kolację a chińczycy zmieniają ceny - teraz za jedyne 5$ można nałożyć sobie taką samą ilość jak poprzednio.Sprawdzamy godzinę - o 20.30 dokonuje się ta cudowna przemiana cenowa, mamy więc już pomysł na jutrzejszą kolację:)

12.02.2008

Największym odbiorcą krokodylej skóry są kraje europejskie. W Australii wyroby kupują najczęściej turyści, gdyby nie oni i rynki europejskie, przemysł by nie istniał. Dowiadujemy się tego od rangersa który obwozi nas po farmie na której znajdują się te zwierzaki.



Teren jest podzielony na sektory ze zbiornikami wodnymi w których pływają dorosłe osobniki. By dostać się na farmę płyniemy rzeką wśród lasów namorzynowych. Drzewa splątane są korzeniami wystającymi częściowo z wody, tworząc barierę odzdzielającą rzekę od lądu.



Od czasu do czasu widać częściowo zatopione wraki kutrów rybackich. Jest też chata na palach pośrodku rzeki i przerobiony na dom statek rybacki z doniczkami pełnymi kwiatów na pokładzie.
Wieczorem pływamy w lagunie - jak miejscowi nazywają rozległy odkryty basen nad brzegiem morza.
Wokół są miejsca gdzie można samemu przygotować posiłek i kabiny z prysznicami. Jest też przechowalnia bagażu. Tradycyjnie nie wnosi się żadnych opłat. Zauważyliśmy, że w tym kraju toalety również są za darmo w każdym miejscu. Dzięki temu nigdzie w zaułkach ulic nie czuć charakterystycznego smrodku jaki unosi się w wielu miastach Polski.



13.02.2008

Kolej do Kurandy jest szeroko rozreklamowana jako jedna z wielu tutejszych atrakcji turystycznych.Przejeżdża przez malownicze wąwozy, częściowo po drewnianych mostach mijając po drodze okoliczne wzgórza porośnięte tropikalną roślinnością. Wygląd wagonów stylizowany jest na składy z XIX w. a lokomotywa jest ręcznie malowana w różne wzory. Można dojechać nią do Kurandy, małego miasteczka w górach oddalonego od Cairns o 24 km. Bilet kosztuje „jedyne” 100$... Nam udaje się znaleźć busa który zawiezie nas na miejsce za...4$!























Jedziemy z hinduską rodziną po wijącej się serpentyną szosie, mijając plantacje trzciny cukrowej, i wzgórza tonące w oparach wilgoci. Na miejscu odwiedzamy Koala Garden - miejsce gdzie jak wskazuje nazwa spotkać można te sympatyczne miśki. Są też w tym miejscu kangury i krokodyle.



Kierując się znakami na mapie idziemy w stronę szlaku wiodącego do wodospadu Barron Gorge. Wychodząc z miasteczka mijamy domek tonący w zieleni, gdzie przez uchyloną furtkę dostrzegamy klatki
z wielkimi nietoperzami. Okazuje się że trafiliśmy do „Bat Reach Rehabilitation Centre” miejsca gdzie ranne lub chore nietoperze znajdują schronienie i opiekę weterynaryjną.
Starsza pani wyjmuje z klatek nietoperze i prezentując kolejne osobniki, opowiada o sposobie życia tych sympatycznych ssaków. Okazuje się że są to te same flyfoxes które widzieliśmy wcześniej w Cairns, ale nigdy z tak bliskiejm odległości. Jeden z osobników dostaje ciastko do schrupania, które zjada wisząc głową w dół. Gdy na chwilę zostaje odwrócony, puszcza małego pawia...hmm...no tak...
Przed nami kilka kilometrów marszu w pełnym słońcu, by dotrzeć do wodospadu. Idziemy wyasfaltowaną drogą wiodącą przez busz starając się znaleźć choć trochę cienia, co jest dość trudne gdy słońce jest w zenicie:) Wreszcie docieramy na miejsce. Przechodzimy po pomostach zawieszonych wśród drzew i naszym oczom ukazują się masy spadającej z hukiem na dno doliny wody, która rozbryzgując się tworzy ścianę złożoną z milionów kropelek zawieszonej w powietrzu wilgoci.
W pobliżu biegnie linia kolejowa z Cairns, ta sama po której kursuje pociąg z którego zrezygnowaliśmy ze względu na cenę biletu. A więc dotarliśmy w to samo miejsce, zaoszczędzając 92$!



14.02.2008

Dzisiaj walentynki! I mija połowa czasu przeznaczonego na naszą podróż. By to uczcić wyruszamy na rafę koralową:)
Rezerwowaliśmy 2 dni temu rejs na ostatnią chwilę i załapaliśmy się na wycieczkę która normalnie kosztuje 200$. My zapłaciliśmy połowę tej ceny. We are lucky!
Płyniemy w stronę Michaelmas Cay - piaszczystej wysepki porośniętej trawą i zamieszkałej przez kolonię ok. 30 000 rybitw, wokół której rozpościera się podwodny świat koralowców.



Na miejscu wita nas ogłuszający ptasi jazgot. Część ptaków spokojnie wysiaduje jajka, ale te które krążą nad nami robią potworny hałas. Jest tak głośno, że prawie nie słyszymy się nawzajem.



Zakładamy maski i zanurzamy się pod wodę. Powoli wkraczamy do innego świata. Nigdy jeszcze nie widziałem tak wielu różnorodnych form życia występujących obok siebie. Wszystko wokół mieni się w promieniach słońca przebijających się przez wodę, zaskakując formą kształtów i sprawiając wrażenie bajecznie kolorowego podwodnego miasta. Przepływam nad ogromnym pofałdowanym żółtym mózgiem wokół którego wyrasta las pomarańczowych macek falujących wraz z ruchem wody. Mieszkające w pobliżu kolorowe ryby przyglądają mi się z zainteresowaniem, umykając jednak gdy próbuję się do nich zbliżyć. Robią zwrot w dół i kryją się wśród koralowców. Są też olbrzymie małże z oddychającą rurką w środku. Gdy zawisam nieruchomo nad jedną z nich rurka przestaje na chwilę pulsować. Stworzenie odbiera w jakiś sposób moją obecność. Nieco dalej trafiam na wymarłą część rafy - krajobraz robi się księżycowy. Martwe, szare koralowce wystają niby kikuty rąk z pofałdowanego dna.
Robimy się już głodni, kiedy podpływa motorówka by zabrać nas na statek. Jest już pora na lunch.
Na pokładzie wita nas bogato zastawiony szwedzki stół. Obsługa podaje też szampana! No, tak trafiliśmy przecież na „wypasioną” wycieczkę:) Wracając na stały ląd poznajemy Mariannę która wybrała się ze swoim mężem na wakacje. Oboje mieszkają w Perth, a do Cairns przyjechali by odsapnąć od wielkiego miasta. Marianna z pochodzenia jest dunką, a do Australii przybyła jako mała dziewczynka ze swoimi rodzicami. Opowiada nam o swoich podróżach po Afryce i Japonii skąd pochodzi jej obecny mąż, czyli Taka.
Gdy dowiaduje się że wybieramy się za kilka dni do Perth, zaprasza nas do siebie jak już będziemy na miejscu. Dobijamy do portu, wymieniamy się nr. telefonów, uściskami, uśmiechami i wysiadka...
Jesteśmy pod takim wrażeniem tego, czego doświadczyliśmy w ciągu całego dnia, że postanawiamy jutro raz jeszcze popłynąć na rafę.
Idziemy zarezerwować wycieczkę i ....znów mamy farta. Dostajemy taką samą ofertę jak poprzednio!
We are really lucky!



15.02.2008

I znów jesteśmy na Michaelmas Cay. Instruktorzy proszą by niczego nie dotykać podczs nurkowania. Podobno sam dotyk ręką lub płetwą koralowiec odczuwa jako ból. Mamy też trzymać się wyznaczonego odcinka plaży by nie zakłócać spokoju ptakom wysiadującym jaja. Tym razem zabieram ze sobą aparat by zrobić im zdjęcia. Można je podejść bardzo blisko - wręcz na wyciągnięcie ręki. Niebo zasnute jest delikatną mgiełką chmur, co daje dobre, rozproszone światło. Jest ono niestety na tyle silne, że odbite od piasku i wody oślepia - po pół godzinie bolą oczy. Zakładam maskę i razem z Moniką chowamy się pod wodę:)I znów trafiam na fragment wymarłej rafy. Te zniszczenia spowodowało wywołane przez zjawisko El Nino blaknięcie koralowców w 2001 r. i spływające związki chemiczne z pól uprawnych i miast prowadzące w efekcie do ich obumierania. Niemniej jednak Wielka Rafa Koralowa nadal urzeka bogactwem życia morskiego. Zauważam w piasku kolorową skręconą w świderek muszlę. Woda sięga mi do szyi więc pomagam sobie palcami stóp by ją wydobyć. Okazuje się że jest zamieszkana przez jakieś stworzenie podobne do ślimaka, więc ląduje z powrotem na dnie. Później dopiero po sprawdzeniu w necie okaże się iż był to faktycznie ślimak...ale jadowity. Faktycznie lepiej niczego na rafie nie dotykać...:) Po powrocie do Cairns robimy zakupy w Woolworth (...naaaaasz ulubiony sklep;)). Jest to sieć mini marketów, gdzie jak to zwykle w takich miejscach bywa, żywność jest najtańsza. Do koszyka lądują puszki z fasolą, zielonym groszkiem i makaron. Magazynujemy powoli prowiant z myślą o pobycie w Yulara, skąd będziemy wyruszać do Uluru. Jest tam podobno tylko jeden sklep i to potwornie drogi, więc się troszkę zabezpieczamy.
Odwiedzamy też odkryty wcześniej odjechany sklepik, by pobuszować wśród wiszących tam ciuchów.Znajduje się w pasażu gdzie kupić można nieomal wszystko - od chińskich plastikowych zabawek i didgeridoo po wino z mango. Sprzedawczyni zna kilka słów po rosyjsku, pyta się jak jest „dzień dobry” po polsku i zapisuje to sobie. Sprawia wrażenie ciekawskiej świata. Wymieniamy uwagi na temat różnic życia w Polsce i Australii. Podoba jej się to, że nie ma u nas tak dużych miast - ceni sobie bowiem spokój jaki daje życie na prowincji. Zadowolona jest też ze swojej pracy. Jej szef mieszka na Bali, więc ma (jak sama mówi) totalny luz:) Pokazuje nam nowe ciuchy, wyszukując tańsze niż te które wiszą wokół stoiska. W tym klimacie przydadzą się przewiewne wdzianka ,więc kupujemy spodnie podobne do japońskiego kimono i chińską koszulę dla mnie...

16.02.2008

10.00 - pobudka. Dwa tygodnie w podróży i dwa ostatnie dni na morzu zmęczyły nas trochę. Dzisiaj nie planujemy by gdziekolwiek dotrzeć. Nic nie musimy robić - żadnych ciśnień by zrealizować jakiś plan. Odpoczywamy. Nasze sąsiadki z dormitorium szaleją w łazience, więc mam trochę czasu by pisać.
Dziewczyny są z Danii, skończyły studia, popracowały kilka miesięcy i wybrały się w podróż do Australii. Kilka pokoi dalej mieszkają chłopaki za Szwecji - przyjechali studiować i szlifować angielski. Dwóch gości jest z Chorwacji, słychać też język niemiecki, francuski, hiszpański i ...polski. W tym języku rozmawiamy akurat tylko my. Wszyscy dotarli tutaj z plecakami na grzbiecie. Wieczorami imprezują w kuchni, rano zwisają z hamaków. No worries!
























Odjeżdżamy 25 km za miasto. Wokół zielone wzgórza porośnięte lasem deszczowym nad którym unoszą się opary wilgoci a horyzont przesłaniają szare chmury wędrujące leniwie z wiatrem. Po przejściu ok. 100 metrów od przystanku spotykamy liczące ok 20 szt. stado kangurów. Bardzo powoli i w ciszy wchodzimy pomiędzy kilka z nich, wzbudzając swoim pojawieniem się minimalne zaciekawienie całego stada. Tylko kilka z nich obwąchuje nas uważnie pozwalając się dotykać.
Nie jest to niestety spotkanie w warunkach naturalnych. Jesteśmy w Tropical Zoo - w miejscu gdzie spotkać można większość gatunków zwierząt zamieszkujących Australię. Teren na którym przebywają kangury jest otwarty dla zwiedzających, wchodzi się obrotową furtką której działanie rozpracowało kilka torbaczy i od czasu do czasu wyłażą sobie na zewnątrz. Zwierzaki znudzone naszą obecnością przemieszczają się w inną część swojego rewiru, a my idziemy zobaczyć jak wygląda karmienie krokodyli.



Opiekun wnosi wiaderko z rybami i martwego królika. Spokojne jak dotąd zwierzęta dostają szału. Największy z nich mierzący ok. 3 m. gwałtownie wynurza się rozbryzgując wodę z groźnym gardłowym pomrukiem. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę jak groźne mogą być krokodyle. Przyczajone, niewidoczne w wodzie, szybkie... Pokarm błyskawicznie znika w ich paszczach uzbrojonych w rzędy mocnych zębów.



Jako że pora na lunch właśnie mija i rozpoczął się potop z nieba zabieramy się za pałaszowanie naszego prowiantu. Zajadamy się brzoskwiniami, papają i mango. Woda tryska z nieba, sok z owoców, a radość z serc naszych. Wszystko gra!
Już wieczorem, leżąc w hamaku obserwujemy małe gekony biegające po suficie...

17.02.2008

Zaczęły się monsunowe deszcze. Teraz już wiem dlaczego najbardziej popularnym obuwiem w tej części Australii są japonki. Po godzinie intensywnej ulewy chodniki i ulice spływają potokami wody sięgającej miejscami do kostek. Ale jak mawiają miejscowi: No worries!
Jutro wylatujemy do Yulara. Zostawiamy tropikalną północ i wszechobecną wilgoć za sobą... Ciekaw jestem czy i tam na każdym kroku słyszeć będziemy powtarzany jak mantra slogan „no worries!” (nie przejmuj się!). Tutaj używają tego chyba wszyscy - miejscowi udzielający rad i wskazówek, obsługa w hotelu, nawet sprzedawcy wydający resztę. No worries!
Podoba nam się też sposób komunikowania różnych informacji w przestrzeni miasta. Jeśli przejście przez jakiś teren jest z pewnych przyczyn niebezpieczne to nie ma tam tabliczki „przejście wzbronione”, tylko prośba by uważać i podziękowanie za zastosowanie się do ostrzeżenia. No worries!
Przypomina mi się też tabliczka którą widzieliśmy w Sydney z prośbą by chodzić po trawie w parku. Jak to mawiają, co kraj to...



Komentarze