no worries!

..czyli notatki z podróży po Australii. Miłego czytania zatem...
 






28.01.2008

Dzień do odjazdu. Malujemy jaszczurki na plecakach. Mam nadzieję że będą chronić nasz bagaż. Jeszcze tylko pakujemy gotowane jajka (!) i w drogę.


29.01.2008

Nocna podróż do Berlina w deszczu, czyli nieprzespana noc. Kawa na lotnisku, odprawa i bagaże odjeżdżają w nieznane. Pakujemy się do samolotu British Airways i wzbijamy się w powietrze – kierunek Londyn. Za oknem szaro i mokro, po chwili eksplozja światła. Jesteśmy nad chmurami. Światło słońca omiata pomarszczony kożuch chmur po horyzont. Widok jak na Antarktydzie. Wszędzie biało i świetliście – cóż za kontrast z tym co na dole.
Przesiadamy się w Londynie na linie Quantas i pędzimy w kierunku Australii. Obsługa podaje wino, jedzonko i bawełniane skarpetki – no pycha podróż. Przed nami 21 godzin lotu, uff... Każdy z nas ma przed sobą monitor telewizorka, słuchawki i pilota w poręczy fotela. Szperam w spisie w poszukiwaniu menu pokładowego, filmów i muzy. Lecę z „3.10 do Yumy” i „Ten canoes” – film o dawnym życiu Aborygenów. Zaczyna się zachód słońca ponad chmurami – krajobraz robi się coraz bardziej bajkowy...Zasypiam wsłuchany w dźwięki didgeridoo...
Rano kolejka przed toaletą, ludziska się gimnastykują a stary rabin odprawia modły odwrócony plecami do wszystkich. Mycie zębów, śniadanie, pogaduchy, przysiady, skłony i przesiadka w Hong Kongu.
Witają nas uśmiechnięci młodzi azjaci sprawdzając po kilka razy nasze bilety. Krótki spacer po lotnisku pod czujnym okiem chińskich urzędników i znów jesteśmy w powietrzu. Kierunek Melbourne.

31.01.2008

„Can I help you”? - słyszymy wpatrując się w mapę Melbourne. Wyciągamy przewodnik – to samo...
Czaimy się na przystanku tramwajowym, próbując rozszyfrować kierunek jazdy i znów słyszymy „Can I help you”? Mamy wrażenie że wszyscy wokół chcą nam pomagać, ale już chyba po prostu tacy są – lubią zagadać. Poza tym ludzie się tutaj uśmiechają, i nie są to tylko uprzejme grymasy sprzedawców.
I pomyśleć, że miejscowi są potomkami zesłańców ze starego kontynentu, wszelkiej maści złoczyńców, wolnych duchem łazików i wszystkich tych nieprzystosowanych do status quo nobliwej Anglii, pozbywającej się w ten sposób niewygodnych członków społeczeństwa. Hm...a może właśnie dlatego...? Monika już chce zostać tutaj na stałe, choć to dopiero początek podróży po Australii.

01.02.2008

Wstępujemy do „Koorie Heritage Trust” przy King Street 295. Znajduje się tam centrum kultury rdzennej ludności. Koori to nazwa plemienia zamieszkującego stan Wiktoria. W budynku znajduje się galeria i sklep. Na półkach literatura i rękodzieło (bumerangi, didgeridoo, koszulki...), a na ścianach obrazy współczesnych artystów aborygeńskich. Zachwycamy się grą kolorów i formą poszczególnych elementów na prezentowanych pracach. W każdym obrazie zaklęta jest jakaś opowieść lub przesłanie...
Odkrywam też półkę z ziołami typowymi dla australijskiego buszu.
Z żalem opuszczamy to miejsce, ale chcemy jeszcze zobaczyć Melbourne Museum, a czasu coraz mniej (jutro wyjazd do Sydney).
Po drodze robimy zakupy w Queens Market. Jest to ogromne targowisko z kilkunastoma halami podzielonymi na strefy (żywność, odzież itp.) Zanurzamy się w tłum kupujących i wędrujemy w kierunku stoisk z owocami i warzywami. Jest tutaj chyba wszystko co dostać można na rynku w Australii – od chińskich śliwek po banany z Queenslandu. Sprzedawcy nawołują do kupna ich produktów, a wszędobylskie ptaki próbują uszczknąć coś dla siebie.
Obładowani owocami i winem lądujemy w pełnym zieleni parku. Zaczynamy posiłek od ananasa (jest gigantyczny!), potem winogrona, śliwki i banany uff...łyk wina i spadamy do muzeum.



Za 6 $ zwiedzamy sale poświęcone kulturze aborygenów, odkryciom archeologicznym i faunie występującej na całym kontynencie australijskim. Trafiamy też do miejsca gdzie bawimy się interaktywnymi hologramami. W zaciemnionym pomieszczeniu zakładamy specjalne okulary i....szok! Na każdy nasz ruch ekrany pełne kolorowych linii zaczynają tworzyć fantastyczne wzory. Efekt 3D sprawia iż mam wrażenie uczestnictwa w jakimś kosmicznym akcie kreacji innych form życia.
Zachwyceni tym nowym odkryciem fundujemy sobie film w największym na świecie kinie 3D które jest zaraz obok muzeum. Seans trwa 45 min. Jesteśmy świadkami tworzenia się życia w oceanach przed milionami lat. Żarłoczne ryby przepływają obok naszych głów, meduzy ocierają się o nasze twarze, podglądamy narodziny prehistorycznych ryb, a wszystko to zebrane w zgrabną opowieść dot. odkryć archeologicznych w Australii.

Komentarze