perth

21.02.2008

Dzisiaj ostatni dzień w sercu Australii. Pakujemy plecaki i siadamy pod drzewem eukaliptusa w oczekiwaniu na autobus, który ma nas zabrać na lotnisko. Jest leniwe gorące przedpołudnie i wszystko co żyje skryło się przed skwarem. Rozległa przestrzeń outbacku i niewytłumaczalny magnetyzm tego miejsca urzekły mnie do tego stopnia, iż po raz pierwszy od czasu gdy wylądowaliśmy na tym kontynencie czuję żal z powodu wyjazdu...Postanawiamy wrócić w to miejsce, ale zimą, gdy temperatury są niższe i nie ma tych cholernych much.



Są nawet w samolocie którym odlatujemy do Perth - ludziska tłuką je czym popadnie nie dając im szansy na podróż w kierunku zachodniej Australii. Przebijamy się przez watę z chmur i... totalna zmiana krajobrazu. Ziemia pocięta jest w prostokąty i kwadraty z szeregiem nieregularnych linii dróg. Zbliżamy się do zachodniego wybrzeża które podobnie jak wschód jest bardziej zaludnione. Jeszcze chwila i pod nami ukazuje się mapa Perth. Schodzimy w dół... Na lotnisku witają nas umundurowani urzędnicy z psem, który wyczuwa coś w moim plecaku. Wyjmuję zioła przywiezione jeszcze z Polski. Facet który odbiera je z moich rąk ogląda je ze zdumieniem. Jego oczy robią się jeszcze większe gdy Monika wyjaśnia że robimy z tego pyszną herbatę:) Zostajemy poinformowani że nie można wwozić żadnych roślin na terytorium Australii i tym samym musimy zostawić nasze ziółka tutaj. Pies dostaje w nagrodę jakąś przekąskę a my z nieco lżejszym bagażem idziemy szukać autobusu do centrum. Dojazd do Billabong Backpackers, miejsca gdzie mamy nocleg okazuje się trudną wyprawą przez dżunglę wielkiego miasta. Nikt nie wie gdzie to jest. Kierowca autobusu łączy się z centralą by dowiedzieć się gdzie jest ulica na którą chcemy dotrzeć.
Z wyciszonego centrum Australii wylądowaliśmy prosto w cywilizacyjny chaos... Rozpytując po drodze i pomagając sobie zdobytą w biurze turystycznym mapą trafiamy w końcu po 2 godz. do celu. Zrzucamy plecaki i kombinujemy jak dojechać nad ocean. Na stacji kolejowej zaczepiam trójkę młodziaków, by rozmienić kasę na kupno biletu z automatu.
- Where are you from? - pytają.
- From Poland...
- Z Polski!!? Cześć jestem Higgin! - uradowany chłopak posyła nam uśmiech. - Moi rodzice pochodzą z Lublina, ale ja urodziłem się tutaj - mówi szybko płynną polszczyzną. Wyjaśnia jak dostać się najłatwiej na najbliższą plażę i radzi kupić bilet za 7$ który upoważnia do przejazdów po całym mieście przez 24 godz. Jest tak zaangażowany w pomoc, że biegnie gdzieś i po chwili wręcza nam rozkład jazdy dla całego miasta. Wymieniamy nr. telefonów, adresy mailowe i uściski dłoni. Gdy docieramy nad ocean słońce skrywa się już za horyzontem. Siadamy na piasku i popijając wino obserwujemy wędkarzy na tle rozpalonego czerwienią nieba.





22.02.2008

Miasto zaczyna nas przytłaczać, jest bardzo rozległe i przedostanie się gdziekolwiek zajmuje nam mnóstwo czasu. Poza tym atmosfera nie jest tak przyjazna jak w Melbourne czy Sydney. Ale być może wrażenie to jest wynikiem szybkiego przeskoku z bezludnego outbacku do hałaśliwego Perth. Obliczamy fundusze, ilość dni do powrotu i decydujemy się na 3 dniową wycieczkę na południe do Margaret River, Pemberton, Augusty i Albany.

23.02.2008

Zostawiamy plecaki w hotelowej przechowalni która jest zwykłą komórką wypełnioną różnymi gratami, a sami wskakujemy do busa którym jedziemy na południe od Perth razem z grupą innych ludzi którzy podobnie jak my wykupili wycieczkę. Słychać japoński, niemiecki, norweski i polski (to my:)) Ciekaw jestem jak będzie wyglądało poznawanie Australii w ten sposób. Za miastem zaczynają się pastwiska, łąki porośnięte krzakami i busz. Pierwszy przystanek to jaskinia Ngilgi, gdzie wg. miejscowych Aborygenów mieszka duch oceanu. Udostępniona dla turystów jest tylko część od strony lądu. Schody wykute w skale prowadzą w głąb krainy stalaktytów i dusznego powietrza. Jest też drugie wejście od strony oceanu, ale korzystają z niego tylko tubylcy podczas odprawiania rytuałów. Wracamy do auta i jedziemy do gospodarstwa zajmującego się wyrobem serów. Można degustować i kupić wybrany gatunek. Generalnie jedzenie tutaj jest mocno średnie w smaku, ale sery dają radę. Są naprawdę smaczne! Po drodze zatrzymujemy się na chwilę w Karri forest. Jest to las z najwyższymi drzewami eukaliptusa na świecie. Strzeliste pnie wyrastają z podszytu pełnego soczyście zielonych paproci, niczym totemiczne słupy, sięgając konarami nieba. Las nie posiada drugiego piętra więc promienie słońca prześwitujące przez korony drzew tworzą mnóstwo „zajączków” na pniach, tworząc bardzo malowniczy widok.
Odwiedzamy też winiarnię, a raczej sklepik w jej pobliżu gdzie można porównać różne smaki regionalnych win i dokonać zakupu wybranego gatunku.
Godzinę później jesteśmy w fabryce czekolady, która jest wyrabiana na naszych oczach i zjeżdżając z trasy drogą przez busz trafiamy do knajpy gdzie możemy napić się... czekoladowego piwa.
Następny przystanek to miejsce gdzie można zejść z klifu nad brzeg oceanu mijając po drodze fragmenty strawionego ogniem buszu i już pędzimy dalej. I to jest najtrudniejsze do zaakceptowania przez nas. Wszystko dzieje się za szybko i tym samym doznania są bardzo powierzchowne. Jednak podróżowanie na własną rękę jest o wiele ciekawsze, więc po dotarciu do Augusty gdzie zatrzymujemy się na nocleg podejmujemy decyzję o wypisaniu się z tej gonitwy.
Wieczorem okazuje się że musimy sami przygotować sobie kolację i umyć gary. Lubię co prawda szaleć w kuchni, ale żeby jeszcze za to płacić? Dwie japonki które dzielą z nami pokój w hostelu, też są zaskoczone ale akceptują tą sytuację. Po całym dniu w drodze z krótkimi przystankami mam wrażenie że coś mi umknęło, coś straciłem... No, ale to była nasza decyzja. Nigdy więcej zorganizowanych wycieczek!



24.02.2008

Skoro świt informuję Chomika (taką ksywę dostała od nas przewodniczka ;)) że zostajemy. Reszta ludzi pakuje plecaki do auta, a ja idę przywitać się ze słońcem które właśnie pojawia się nad drzewami rosnącymi przy rzece. Jest bajecznie cicho, przy brzegu pływają pelikany a pierwsze promienie słońca malują łagodne refleksy na wodzie i zacumowanych łodziach. Całe miasteczko jeszcze śpi, a ludzie z naszej wycieczki już pewnie pędzą dalej by w pośpiechu zwiedzać kolejne miejsca...Wracam po Monikę i w pobliskim barze który został przed chwilą otwarty próbujemy wybrać coś na śniadanie. Do wyboru mamy kilka ciastek i kawę, więc wybieramy ciastka i kawę :) Siadamy na zewnątrz i obserwujemy jak okolica powoli budzi się z nocnego snu. Augusta jest prowincjonalnym miasteczkiem leżącym nad rzeką Blackwood River, odległym o 9 km od Cape Leeuwin Lighthouse - miejsca wyznaczającego geograficzny punkt łączący dwa oceany - Indyjski i Południowy. Skoro jesteśmy tak blisko „wielkiej wody”, tej samej, zza której przybywali pierwsi osadnicy na ten kontynent, to postanawiamy że po śniadaniu idziemy na spotkanie z nią. Wychodzimy na peryferie i mijając ujście rzeki wkraczamy na porośnięte trawami wydmy. Dalej jest już tylko piasek, a na nim to co ocean wyrzuca na brzeg. Wokół wysychają w słońcu całe hałdy wodorostów, przypominające bombki choinkowe skorupki jeżowców i zakonserwowane przez sól martwe ryby. Są też dziwne stworzenia podobne do gigantycznej wątroby. Pomimo tak dużej ilości pożywienia smażącego się na słońcu nigdzie nie widać krabów. Nie widać też nigdzie ludzi. Jedynym śladem ich obecności jest kilka kolorowych latawców kołyszących się na wietrze w oddali. Ogłuszeni hukiem fal rozbijających się o przybrzeżne głazy, wędrujemy wzdłuż plaży zbierając skamieniałe i popękane muszle. Wracając, trafiamy na stary, eukaliptusowy las. Powykręcane pnie i konary z których łuszczy się pastelowa kora wspaniale kontrastują z soczystą zielenią liści. Rozcieram je w dłoniach by nacieszyć się ich aromatem. W koronach niektórych drzew czerwienią się kwiaty wyglądające jak szczotki do butelek. Na całym kontynencie rośnie kilka gatunków eukaliptusów, te tutaj są zupełnie inne niż te na wschodzie czy te które spotkaliśmy w centralnej Australii. Co ciekawe, misie koala żywią się tylko jedną ich odmianą, która tutaj nie występuje. Nie ma więc i miśków w tym miejscu.



Wychodzimy z lasu i docieramy nad brzeg rzeki gdzie czają się pelikany i rybitwy. Jakaś rodzinka oprawia dopiero co złowione ryby i na to co zostaje odrzucone czekają ptaki. Widząc że robimy zdjęcia jeden z mężczyzn wyrzuca w górę kawałki ryb, na co pelikany otwierają szeroko dzioby i resztki których nie zdążą porwać rybitwy lądują w ich żołądkach.
Idąc wzdłuż brzegu obserwujemy domostwa miejscowych „od zaplecza”. Nie ma bowiem tutaj żadnych murów, płotów czy siatek. Przestrzeń dzielą jedynie drzewa i krzewy. Nigdzie nie ma warzywniaków i drzew owocowych. We wszystko można zaopatrzyć się w pobliskim sklepie. Hmm...Tutaj też chyba każdy ma auto, do którego upycha zakupy i wraca do domu. W sklepie z alkoholem obok ceny za butelkę piwa, podaje się również cenę całego kartonu. Próbujemy kupić coś sensownego do jedzenia. I tu mamy problem. W sklepach jest tylko paczkowany „watowany” chleb, zestawy dżemów, chipsy
i lody. Eh... na kolację mamy piwo i orzechy z własnych zapasów.
W hotelu jesteśmy tylko my. Nie ma nawet obsługi. Za oknem mrok i rozgwieżdżone niebo. Miasteczko śpi, umilkły nawet owady. Słychać tylko szum wiatru... Panuje przejmująca, zalegająca w każdym pomieszczeniu cisza, wyłazi z kątów, pcha się nachalnie do głowy. Zamykamy wejściowe drzwi, te od zaplecza też, po drodze odkrywamy jeszcze kilka prowadzących na zewnątrz, te też zamykamy, słyszymy skrzypienie innych - ile jest ich jeszcze ??!! Aaa... to otworzyły się te od naszego pokoju. Robi się d z i w n i e... więc...idziemy spać.



25.02.2008

9 km od Augusty znajduje się Cape Leeuwin Lighthouse - najdalej wysunięty na południowy zachód cypel Australii. Jest to miejsce z latarnią morską która pełni również rolę punktu granicznego dla dwóch oceanów - Indyjskiego i Południowego.
A więc miejsce gdzie spotykają się dwa oceany - musimy to zobaczyć! Mamy jeszcze kilka godzin do odjazdu autobusu (wracamy do Perth z przystankiem w Busselton). Wychodzimy rano z miasteczka i łapiemy stopa na highwayu. Po chwili zatrzymuje się auto z dwoma facetami w średnim wieku którzy też jadą w to samo miejsce co my. Kierowca ma na imię Peter i podróżował kiedyś po Europie stopem. Jego kompan Chris obładowany jest sprzętem fotograficznym, wybiera więc miejsca jako postoje by fotografować. Obaj mieszkali 20 lat temu w zach. Australii, teraz mieszkają na wschodzie i postanowili odwiedzić stare kąty. Peter jest bardzo rozmowny, opowiada np. o problemach z alkoholem ludzi na północy kraju. Po pracy faceci lądują w knajpach gdzie walą wódę bez zakąski... bo jej po prostu nie ma. Lokale serwują tylko alkohol, więc kolesie wracają bardzo często do domów narąbani. Ze względu na alkohol zmienia się też polityka władz w stosunku do Aborygenów. Nie przeznacza się już tylu pieniędzy na zasiłki, które podobno najczęściej były przepijane. Pieniądze lądują na konta różnych organizacji prowadzących programy mające poprawić sytuację rdzennej ludności. Tiaaa...




Docieramy na miejsce, Peter parkuje auto i proponuje nam powrót do Augusty, jak już zobaczymy cypel. Super!
Łazimy chwilę po wybrzeżu, fotografując śnieżnobiałą latarnię morską odcinającą się wyraźnie od błękitu nieba i próbujemy wyczaić miejsce gdzie dwa oceany spotykają się ze sobą. Woda jest identyczna z lewej jak i z prawej strony choć to dwa oceany. Pewnie też tak samo smakuje, więc powody wyznaczenia linii podziału akurat w tym miejscu zostaną dla mnie na zawsze tajemnicą ukrytą w głowach kartografów.



Zwijamy się z powrotem do Augusty, zapraszamy chłopaków by odwiedzili Polskę, wymieniamy ukłony i podziękowania i lecimy do sklepu po owoce i piwo.
Siedząc nad brzegiem rzeki zajadamy się bananami i śliwkami popijając piwko i dokarmiając różne ptaszory które dreptają wokół nas. Kończymy i idziemy na przystanek, na który po paru minutach przyjedża olbrzymi klimatyzowany autobus i już mkniemy po highwayu w kierunku Busselton.
Po kilku godzinach docieramy do niewielkiego miasteczka położonego nad brzegiem oceanu. Na jednej z ulic uśmiechnięty budda z plakatu przypiętego do płotu zaprasza do hostelu „Phat Sams Backpackers”. Na miejscu kilka parterowych podniszczonych budynków, graffiti, stare buty pod ścianą, jakieś graty walające się po kątach i hamak rozpięty pomiędzy dwoma drzewami. Czuję się jak na skłocie. Jest tanio i ...swojsko. Tylko azjata który zawiaduje tym przybytkiem chodzi z bułą na twarzy...



Idziemy w kierunku plaży, gdzie długie na 2 km (!) drewniane molo wbija się w ocean. Dawniej służyło ono do transportowania drewna jako ładunku na statki. Teraz jest doskonałym punktem dla miejscowych rybaków i spacerowiczów.
Wieczorem co kilkanaście metrów rozsiadają się często całymi rodzinami amatorzy wędkowania. Przemykamy pomiędzy nimi w świetle zachodzącego słońca, uważając by nie zaplątać się w wędkarskie żyłki leżące na deskach pomostu.

26.02.2008

Wracamy do Perth. Za oknem pastwiska, fragmenty wypalonego buszu, gdzie zielone pozostały jedynie czubki drzew, od czasu do czasu mijamy jakąś farmę. Po godzinie jazdy krajobraz staje się coraz bardziej zurbanizowany. Wszędzie rozkopy i domy w trakcie budowy. Australia przeżywa teraz boom gospodarczy i to widać właśnie na zachodzie. Niestety kosztem krajobrazu.
Wysiadamy na dworcu wschodnim, gdzie na jednym z peronów stoi... Indian Pacific! Pociąg który przemierza cały kontynent błyszczy dumnie w słońcu. Linia kolejowa po której zasuwa ma długość 4352 km i łączy Perth z Sydney, a podróż zajmuje 65 godzin! Może kiedyś uda się nam nim pojechać. A na razie robimy foty i szukamy peronu z którego odjeżdżają pociągi do centrum. Jakiś facet w zielonej koszuli macha do nas, pokazując byśmy przeszli górą. Pomaga nam kupić bilet i odjeżdża w przeciwnym kierunku. Kiedy po 15 minutach wchodzimy do pociągu widzimy... tą samą zieloną koszulę. Wysiadamy w centrum, facet za nami i pyta czy damy sobie radę w mieście. My że tak - on na to „See you!” i odchodzi... Co jest? Duch opiekuńczy?
Monika robi wielkie oczy.
- Widziałeś ten napis na koszulce tej babki?
- Nie, a jaki?
- Odlatujemy za 1 dzień...
- No, ale my za dwa... chyba... nieee, no za dwa. A może nam się daty pokręciły i dostajemy jakieś znaki z góry?
Postanawiamy sprawdzić później termin odlotu na biletach, a teraz idziemy odebrać plecaki z hotelu i poszukać innego miejsca do spania. Trafiamy do Old Swan Barracks - z zewnątrz budynek wygląda jak nobliwy angielski uniwersytet. W rzeczywistości to byłe wojskowe koszary z 1896 przerobione na średnio tani hostel dla ludzi z plecakami. Wewnątrz znajduje się m. in. gigantyczna hala z częściowo przeszklonym dachem zamieniona na stołówkę, kafejkę internetową i salę telewizyjną a na ścianach wiszą zdjęcia żołnierzy z czasów I wojny skoszarowanych w tym miejscu. Desant do pokoju, zrzut plecaków i wymarsz w miasto.



Wchodzimy do upatrzonego wcześniej Central Oriental Food - dużego składu prowadzonego przez chińczyków. Buszujemy pośród przypraw, suszonych ziół, grzybów, marynowanych korzeni i wszystkiego tego co może zaoferować azjatycka kuchnia. Są nawet suszone kwiaty lilii i zapakowane w worki suszone ryby. Dalej trafiamy na Williams St. Ulica pełna jest barów, pubów i kafejek. Mijamy budki z kuchnią chińską, japońską i wietnamską. Są też australijskie puby piwne. Nieco dalej, w bocznej uliczce trafiamy na hangar przerobiony na klub wspinaczkowy. Z ulicy widać jak zapaleńcy ćwiczą na ściankach, obok sztangi, materace, sprzęt wspinaczkowy. Wchodzimy i okazuje się że każdy tak po prostu może tu ćwiczyć. Odkrywamy to miasto na nowo. Pierwszy, nieco negatywny odbiór mógł być spowodowany gwałtowną zmianą otoczenia. Z pełnego spokoju i ciszy outbacku, gdzie wzrok nie napotyka na żadną przeszkodę aż po linię horyzontu, gdzie pośród czerwonych skał wiatr przemyka niosąc ze sobą zapach eukaliptusa i tajemnicze szepty, po zaledwie 2 godz. lotu wpadliśmy w chaos wielkiego miasta. W chaos molocha przesyconego spalinami, hałasem i zabieganiem. I to nas zapewne tak porobiło...
Monika dzwoni do Marianny, tak jak obiecaliśmy będąc jeszcze w Cairns. Umawiamy się na jutro na spotkanie - mają nas zabrać swoim autem na wycieczkę poza miasto.

27.02.2008

Stawiamy się rano w umówionym miejscu i po chwili podjeżdżają nasi znajomi. Uśmiechy, uściski...
Gdy dowiadują się że jest to nasz ostatni dzień przed odlotem wyraźnie smutnieją. Ale tylko na chwilę, bo już jedziemy do King,s Garden - największego ogrodu botanicznego w Perth. Marianna porywa Monikę, sugerując że ja powinienem ćwiczyć swój angielski z Taką. Uff... nie jest łatwo, jest nawet mniej niż łatwo. Taka ma przeraźliwie japoński akcent, bardziej odczuwam intuicyjnie przekazywane mi treści, niż je rozumiem. Myślę że Taka ma tak samo - bo mój angielski jest równie słaby. I tak idziemy razem pośród roślinności mrucząc do siebie...
Taka - Uuu.. ye..ya, ya.
Ja - Ooo...uuu..yes, yes.
Taka - No, noo... uuu...
Ja - No?... ooo...o.
Zgodnie z obietnicą wyjeżdżamy z Perth i śmigamy w kierunku Fremantle. Miasto zostało założone w 1829 r. i jest jednym z najstarszych historycznie miast Zachodniej Australii. Do dzisiaj pozostało w nim wiele budynków z tamtej epoki np... więzienie do którego wsadzano brytyjskich zesłańców i jeńców wojennych. Ale do Fremantle nasi znajomi zabrali nas byśmy mogli zrobić ...zakupy przed powrotem do Polski. Marianna stwierdziła iż jest tu wszystko tańsze niż w Perth i że na pewno znajdziemy coś dla siebie.
Buszujemy zatem po sklepach i galeriach w poszukiwaniu lokalnego rękodzieła. Idziemy też wytarzać nogi w piasku na pobliskiej plaży i po posiłku w lokalnej knajpce nasi gospodarze zapraszają nas do siebie na sushi. Taka twierdzi że w knajpach w Australii nie podają dobrego sushi. Ba! Twierdzi nawet że w japońskich knajpach też nie podają dobrego sushi.
A więc gdzie można zjeść dobre sushi? Ano, w domu u Japończyka, powiada Taka. A że jest Japończykiem więc swoje chyba wie ...Robimy zakupy w „specjalnym” sklepie gdzie wg. Taki wszystko jest wyprodukowane w Japonii. Kupujemy ryż, nori, 2 rodzaje marynowanego imbiru, wasabi i ogórki. Przeglądam inne produkty, a tam z tyłu małymi literkami „made in china”... :)
W domu witają nas kolejni lokatorzy. Suzu, Sacha, Kumo, Kin i Fuji. Pięć wyluzowanych psiaków z dziwnie spłaszczonymi facjatami. Taka zabiera się za gotowanie ryżu a my jedziemy całą ludzko-psią bandą do ...parku dla psów. Jest to rozległa polana z fantastycznie zieloną trawą, gdzie właściciele czworonogów przychodzą by zwierzaki mogły się wyhasać i pozbyć balastu. I nie ma mowy by zostały po nich jakieś sraje. Każdy właściciel ma specjalne torebki, do których zbiera to co pies zostawia na trawie. Wokół rosną eukaliptusy w cieniu których można odpocząć na ławkach. Są też specjalne pompy z wodą gdzie na samym dole znajdują się miski z których zwierzaki mogą pić.



Wracamy do domu by uczestniczyć w pokazie przygotowywania sushi. Taka zaprawił już ryż octem z niewielką ilością cukru i zabiera się do krojenia ogórków w cienkie, długie paski. Rozkłada sprasowane nori na bambusowej macie i nakłada ryż cienką warstwą, maczając palce w miseczce z wodą, by ryż rozkładał się równomiernie. W równym rzędzie układa pasek ogórka i pasek z mięsa ryby. Całość bardzo sprawnie zwija w rulon i po chwili tnie na kawałki. Przygotowywuje też sos sojowy z pastą wasabi i kawałkami świeżego imbiru, który będzie służył do maczania w nim kawałków sushi. A na koniec oblizuje palce z resztek ryżu :)...



Pomagamy Mariannie rozkładać talerze i pałeczki na specjalnych podstawkach. Całość wygląda bardzo zachęcająco, więc życząc naszym gospodarzom smacznego zabieramy się do jedzenia. Nie ma to jak domowa kuchnia! Tak jest chyba na całym świecie, czy to u naszych mam, przyjaciół lub znajomych, w Europie, Azji czy Ameryce. Możliwość uczestnictwa w rytuale przygotowywania posiłku czyni go bardziej atrakcyjnym, ba! wydaje się być nawet przesycony specyficznym rodzajem energii... (szczególnie gdy jest się głodnym :))
Po kolacji Taka zasiada... przed telewizorem. Robi się nieco surrealistycznie, gdy masując sobie stopy zaprasza nas do oglądania przedstawienia teatralnego po japońsku. Marianna opowiada nam o swoich psach które już od niej odeszły, a jedynym fizycznym śladem po nich są zdjęcia i urny z prochami stojące na regale w pokoju.
Ciężko nam się rozstać, pomimo iż spędziliśmy razem tylko jeden dzień, ale był to dzień na maksa wypełniony poznawaniem Australii od środka. A to dzięki Mariannie i Tace którzy pozwolili nam doświadczyć swojej gościnności. I na tą chwilę czuję iż jest to o wiele bardziej warte od wszystkich atrakcji opisywanych w przewodniku. Na pożegnanie robimy z nimi miśka i zapraszamy do Polski.
Pozostaje nam się jeszcze spakować przed jutrzejszym odlotem...



28.02.2008

Dzisiaj ostatni dzień w Australii. Skoro świt przyjeżdżamy na lotnisko Domestic, a tam okazuje się że odlot jest z International.
Mamy... 1 godz. na sprawdzian naszego refleksu! Ładujemy plecaki do taksówki (do naszej pierwszej taksówki w tym kraju!)
i przebijamy się przez korki we właściwym kierunku. Tak bardzo nie chciało się nam wyjeżdżać, że niedługo mogło by się to spełnić. Na szczęście lot jest opóźniony i możemy jeszcze dokonać odprawy.
Lecimy przez Singapur - tym razem cała podróż zamiast 21 godz. lotu będzie trwała „tylko” 16. W lotce przeglądam notatki z całego miesiąca uzupełniając i porządkując tekst. Na przemian śpimy, oglądamy filmy, słuchamy muzy, pijemy wino, powoli przesiąkamy potem i znów śpimy. Szybka przesiadka w Singapurze i znów jesteśmy w chmurach... śpimy, oglądamy filmy, słuchamy muzy, pijemy wino, powoli przesiąkamy potem i znów śpimy...Pod nami Londyn. Jest noc i widać za oknem mnóstwo małych światełek tworzących mapę miasta. Zbliżamy się do niej jak do wielkiej, rozświetlonej lampkami świątecznej choinki... I znów jesteśmy w Europie...

Zakończyła się nasza podróż, lub (jeśli całe nasze życie traktować w ten sposób) jej kolejny etap i myślę że droga do... jest najbardziej intrygująca i dostarcza niezapomnianych wrażeń. Sam cel zawsze okazuje się niezgodny w mniejszym lub większym stopniu z naszymi wyobrażeniami o nim. Natomiast w drodze wszystko może się przydażyć, ponieważ nie jesteśmy w stanie jej zaplanować, lub świadomie nie planujemy jej do końca. Tym samym nie możemy mieć wpływu na wydarzenia. I spotkać nas może każda przygoda... I to jest dla mnie najbardziej pociągające w podróżach...

Komentarze