outback



18.02.2008

...Trrrrr...trrrrr..trrrrr....wentylator o 4.30 niczym śmigło samolotu przypomina o dzisiejszym wylocie do Yulara. Pakujemy plecaki, myjemy zęby i w drogę. Jedziemy busem na lotnisko, a za oknem uśpione miasto żegna nas tropikalnymi zapachami.
Zaletą małych lotnisk jest bardziej sprawnie przebiegająca odprawa
i samo dotarcie do samolotu. Na własnych nogach po płycie lotniska idziemy w stronę żelaznego ptaka. Już w środku zapinamy pasy
i w góręęęęę...Mija pół godziny i za oknem pojawia się krajobraz przypominający powierzchnię Marsa z filmów NASA. Po linię horyzontu rozpościera się czerwona kraina poprzecinana liniami wyschniętych o tej porze rzek, górskich pasm i dróg, które z tej perspektywy przypominają rysunki z płaskowyżu Nazca. To Outback - centrum Australii. Ogromne przestrzenie, gdzie miasteczka i farmy oddalone są od siebie o setki kilometrów, gdzie lekarze docierają do pacjentów awionetkami (tzw. fly doctors) a dzieciaki uczą się lekcji przez radio. Jest to też miejsce od tysiący lat zamieszkiwane przez kilkadziesiąt plemion aborygeńskich, wspaniale przystosowanych do trudnych warunków życia na tym terenie. Zbliżamy się do lotniska które znajduje się na pustyni a wygląda jak baza kosmiczna. Wysiadamy z lotki wprost w rozgrzany do 40oC piekarnik. Jest godzina 10.20 a słońce już przypieka wszystko wokół. I ten zapach! Outback pachnie eukaliptusem. Z lotniska bezpłatny autobus zabiera nas do Outback Pioneer Lodge - miejsca gdzie będziemy mieszkać przez następne 3 dni. Domki otoczone krzewami i drzewami eukaliptusa wyrastają z czerwonej ziemi a przy każdym znajduje się duży zbiornik na wodę deszczową.
Na większości dachów zainstalowane są też baterie słoneczne.
Rezerwujemy na jutro auto i montujemy siatki przeciw muchom na naszych kapeluszach. Jest lato więc gdy tylko pojawiają się pierwsze promienie słońca, pojawiają się i muchy próbując z uporem maniaka dostać się do ust, oczu i nosa. Na pustyni jest minimalna ilość wilgoci, stąd ten muszy desant na nasze twarze.























19.02.2008

Biuro z którego mamy wypożyczyć auto otwierane jest niestety dopiero o 10.00 gdy jest już porządny upał. Nie siedziałem za kółkiem od 15 lat, a i Monika miała kilkuletnią przerwę. Nigdy też nie mieliśmy auta z automatyczną skrzynią biegów i oczywiście nigdy nie jeździliśmy lewą stroną. Pomaga nam jeden z pracowników ośrodka, objaśniając działanie tej nowinki dla nas i życząc powodzenia zostawia nas z ciągle niezbyt mądrymi minami. Pojawia się bowiem kolejna wątpliwość - jak działa klima? Próbujemy więc rozszyfrować przeznaczenie różnych guzików ponaglani ciągle wzrastającą temperaturą.
Nasze starania nagrodzone zostają w końcu znalezieniem odpowiednich przycisków, więc możemy jechać, pamiętając by trzymać się lewej strony!



Po ok. 30 min. dojeżdżamy do granicy parku narodowego „Uluru and Kata Tjuta National Park”, kupujemy bilety w budce i strażniczka otwiera szlaban życząc miłego dnia. Przed nami krajobraz outbacku przecięty linią dwupasmowej szosy. Po kilkunastu kilometrach skręcamy, by dotrzeć do Kata Tjuta. Robimy przystanek na punkcie widokowym, gdzie spotykamy dwóch gości wracających z tamtego miejsca którzy informują nas iż teraz jest za gorąco na wędrówkę pomiędzy skałami.


Faktycznie, słońce jest teraz w zenicie i żar oblepia nas ciasną powłoką powodując ociężałość. Tylko muchy pełne energi ze zdwojonym wysiłkiem próbują sforsować siatki chroniące nasze twarze. Postanawiamy wrócić tutaj jutro rano, a teraz jedziemy w stronę Uluru. Po ok. 30 kilometrach w oddali widać już charakterystyczny monolit wyrastający z czerwonej równiny porośniętej karłowatymi krzewami. Aborygeni znów są gospodarzami tych ziem, ponieważ zwrócono je plemieniu Mutitjulu w październiku 1985 roku, ale pod warunkiem umożliwienia swobodnego dostępu do utworzonego wcześniej Parku Narodowego Uluru - Kata Tjuta. 25% z turystycznego biznesu przekazywane jest dla starszyzny plemienia, a w ośrodku który pełni rolę centrum kulturowego u podnóża Uluru można zapoznać się z ich kulturą. Miejscowa społeczność Aborygenów posługuje się kilkoma językami. Najpopularniejsze to Yankunytjatjara i Pitjantjatjara.
Z tych języków pochodzi słowo „anangu”, określające przynależność do tych dwóch grup językowych. Myślałem wcześniej że „anangu” to nazwa plemienia zamieszkującego te tereny, a słowo to znaczy po prostu „człowiek”, a w szerszym znaczeniu „lud”.
Samą górę można objechać lub obejść dookoła, istnieje też ścieżka prowadząca na jej wierzchołek. Ścieżka zarezerwowana jest zgodnie z wierzeniami Mutitjulu dla wędrówek zmarłych dawno temu przodków którym należy się spokój i możliwość ruchu po ścieżce. Każdy turysta pchający się tam w poszukiwaniu wrażeń naraża się na niebezpieczeństwo kolizji z jednym z duchów. Pomimo próśb aborygenów nadal bardzo dużo przyjeżdżających w to miejsce wchodzi na górę. Każdego roku dnotowuje się tam kilka wypadków z tego powodu. Ktoś dostaje zawału, ktoś ześlizguje się ze ścieżki łamiąc nogi...
W ośrodku znajduje się także tzw. „Księga przeprosin”. Ludzie którzy wcześniej odwiedzali to miejsce i wchodząc na monolit zakłócali spokój duchom przysyłają listy z przeprosinami, a co poniektórzy obiecują powtórny przyjazd by zwrócić zabrane na pamiątkę kamienie...O tej porze dnia jest tutaj niewielu ludzi. Ci którzy przyjechali w to miejsce, podobnie jak my, kryją się w zbawczym cieniu próbując przeczekać najgorszy upał.
Wychodzimy na zewnątrz wprost w ramiona rozpalonego do 40oC powietrza. - przy tej temperaturze nie damy rady iść pod Uluru.
Z tego miejsca jest jednak wspaniały widok na monolit tkwiący nieruchomo pośród pustyni outbacku. Wracamy do auta które podczas naszej nieobecności nagrzało się wewnątrz do tego stopnia że po otworzeniu drzwi odskakuję przed wylewającą się falą gorąca.
Próbujemy je odpalić ale akurat teraz podjęło próbę buntu i silnik nie chce zaskoczyć. Kierownica parzy dłonie...a włączona klima wyrzuca na nas...ciepłe powietrze. Koszule lepią się do ciała a pot zalewa oczy...Po chwili klima zaczyna działać normalnie, a silnik zaskakuje więc możemy jechać.Postanawiamy wrócić do Yulara by odpocząć, przeczekać upał i wrócić wieczorem na zachód słońca podczas którego skała podobno zmienia barwę.



O godz. 19.27 ma zakończyć się dzień więc pół godziny wcześniej lądujemy na punkcie „Sunset”, by podziwiać Uluru w świetle gasnącego słońca. Zakładamy kapelusze z siatką i uzbrojeni w aparaty fot. czekamy...
Czekamy z kilkunastoma innymi osobami którzy przybyli w tym samym celu co my. Atmosfera przypomina piknik - ludziska rozstawiają stoliki, krzesła, swoje malutkie aparaciki na swoich malutkich statywach, piją szampana... W oddali krążą helikoptery...Hmm...
A monolit tym razem nie zmienia barwy, jakby na przekór obietnicom biór podróży i informacjom w przewodniku. Nietęgie miny muszą mieć Ci, którzy zapłacili ciężkie pieniądze by z lotu ptaka podziwiać ten spektakl. Wracamy w zapadającym zmroku do Yulara mając na ogonie sznur aut nie mogących nas wyprzedzić ze względu na częste zakręty. Gdy tylko pojawia się prosty odcinek wszyscy prują ostro do przodu, a my możemy sobie ze spokojem jechać powolutku dalej (oczywiście lewą stroną). Już na miejscu mylę strony na rondzie i jedziemy sobie przez chwilę pod prąd. Kierowcy zwalniają i machają do nas wskazując właściwy pas. Nikt nie trąbi, nikt nie puka się w głowę...























20.02.2008

Godz. 4.45, temp. 28oC. Jedziemy pustą drogą pod niebem pełnym gwiazd. Słychać szum auta połykającego wstęgę szosy i ciche zawodzenie wiatru za oknem. Po godzinie jazdy w pierwszm przebłysku nadchodzącego świtu ukazuje się nam szereg skał wyrastających z równiny. To Kata Tjuta, co znaczy „Wiele Głów” w języku Mutitjulu. Zostawiamy auto na parkingu i zaczynamy wędrówkę po „Valley of the Winds Walk”, jednym z 2 szlaków wytyczonych i udostępnionych dla turystów. W pozostałej części znajdują się święte dla Aborygenów miejsca. Nie ma tutaj nikogo oprócz nas, a jedyne dźwięki jakie dochodzą do naszych uszu to odgłos naszych kroków, stukot potrącanych kamieni i szum wiatru ocierającego się o skały. Czasami jest tak silny, że musimy przytrzymywać kapelusze by nie odleciały wraz z nim. Maszerujemy w cieniu skał, mijając soczyście zielone krzewy i drzewa, pośród których widać ślady wcześniejszych pożarów.



Słońce zaczyna wznosić się coraz wyżej odsłaniając przed nami nowe fragmenty krajobrazu. Skały na które pada światło zaczynają zmieniać barwę. Zachodzi przemiana z koloru złotego przez odcienie pomarańczowego i czerwonego do koloru ohry. I taki zostanie do zachodu słońca... Natura przygotowała wspaniały spektakl świetlny...
Pojawiają się tablice ostrzegające przed ekstremalnymi temperaturami w tym miejscu i możliwości odwodnienia. Powietrze w godzinach południowych może nagrzać się nawet do temp. 50oC !
Na terenie Parku znajdują się także radiostacje umieszczone na słupach, race świetlne i zbiornik z wodą pitną. Słońce oświetla już większość przestrzeni wokół nas - zaczynamy fotografować.






Pojawiają się pierwsi turyści na horyzoncie i muchy zaczynają być coraz bardziej natarczywe, więc czas spadać! Z żalem zawracamy ze szlaku, mamy godzinę marszu by dotrzeć do auta i 1,5 godz. na dotarcie do miejsca gdzie auto musimy oddać. Lepiej więc wypożyczać wieczorem, by mieć całe przedpołudnie następnego dnia dla siebie...Oddajemy auto i idziemy przespać najcięższy upał.



Wieczorem wyruszam na rekonesans po okolicy. Horyzont żarzy się czerwienią, która wydobywa ciemny zarys Kata Tjuta. Odwracam głowę i ... przestrzeń zalana jest światłem księżyca w pełni. Z jednej strony gasnący żar zachodzącego światła, z drugiej chłodne światło księżyca. Cóż za widok! Przez moment wszystko wokół zastyga w ciszy, jakby onieśmielone tym zjawiskiem...

Komentarze