opowieść o drodze...

Na skraju lasu — u kresu drogi pomiędzy łąkami tętniła życiem kałuża: półtorasta kumkających i rechoczących istot wiodło swój żywot sielski i diabelski. A i miałaż ta społeczność swoich prominentów; byli nimi Pan Żaba Słabowity i syn jego jednorodzony — Pan Żaba Wielkooki. I nic — to a nic — nie wróżyło nadchodzącej zmiany. Czasem skrzek zrodził dziecię. Czasami tylko szkapię kopyto okaleczyło, to znów unicestwiło kilku mieszkańców kałuży i na krótko sensacja ta wzbudzała wrzawę i emocje, poczem cichła — by wrócić w następny sianokos. I żadnych nie było już niespodzianek ni plotek, ni żadnej ku nim przyczyny. Lecz któregoś wieczoru, po upalnym dniu lata, jak niesiona wiatrem lotka z nasieniem, zjawił się nagle wędrowny nauczyciel: Pan Żaba Szczęśliwy. Skłonił się; przycupnął na kamieniu — by nie przydusiła go ciżba — i zaczął opowiadać.

„Świat jest wielki, a na nim kałuże — średnie, malutkie i duże. W jednych woda jest mętna — jak mowa kłamcy — że aż własnego odnóża nie widać, w innych czysta, jak myśl istoty wolnej — i wszystko widać jak na dłoni.
Są i inne wody: stawy i sadzawki, rowy przydrożne i wartkie strumyki, rzeczki i rzeki. Są też górskie i śródleśne jeziora. Są morza ogromne i bezkresny ocean. I wiele jest żab na świecie: żyją w swoich zbiornikach na całej ziemi i nic (prawie) o świecie nie wiedzą. Żyją swoją ułudą, ciszą swego siedliska i zdaje im się, że nie ma większego szczęścia na świecie, niż ich mała ojczyzna. Tkwią martwo w swoim małym i ciasnym raju.

Przeszedłem szmat drogi, smuciłem i urągałem nawet Sile Przyrody. Zakosztowałem grozy, pragnienia i głodu; otarłem się nawet o śmierć i utwierdzałem w przekonaniu, że jest tylko jedno szczęście na ziemi, a ono to ta droga ku oceanowi. Poznałem wiele pań i panów żab: tyle, że aż zliczyć nie potrafię. Poznałem młodych i tych, którym dawny świat był lepszy. Poznałem narwańców i niedowiarków. Bywało — prosili: weź mnie z sobą, a potem, aaa potem — znużeni drogą — zatrzymywali się gdzie bądź. A inni odmiennie — wyrywali na oślep do przodu, choć powtarzałem im, że skwar, że ptaki nocy, że płazy czarnych szlaków, że własna niedbałość — mogą przedwczas drogę zakończyć. Często też (a jakże) w swoim nowym siedlisku: czasem to stawie, to czasem jeziorze witali mnie wylewnie — dziękując za to, że już znaleźli ocean. Nieraz uciekałem przed zemstą tych, co zawędrowali w bagno. Bywało też, że w oku moim nie wysychała łza, gdy widziałem na drodze, sprażony wysokim słońcem, proch ciała moich przyjaciół. I niejeden też poszedł swoją drogą: mędrzej — niźli moją…”

Każda baśń i każda lekcja muszą się kiedyś zakończyć. I tak opowieść Pana Żaby Szczęśliwego przerwała się nagle, gdy chciał zwilżyć swoje zaschnięte usta, i posypały się pytania.

„Czy ocean jest tak duży, jakby dwa razy wziąć naszą kałużę?”

„Większy.”

„Jak ta nasza i ta z drugiej strony lasu?”

„Znacznie, znacznie większy.”

„Jak siedem…?”

Jeszcze długo. Jeszcze bardzo długo musiał — Pan Żaba Szczęśliwy — odpowiadać na aż tak naiwne i banalne pytania i pewnikiem na nowo wstałoby słońce, a słowom nie byłoby końca. Wstał — jednak — Pan Żaba Słabowity i swym (ochrypłym ze złości) głosem wykrzyczał:

Nie będzie mi tu żaden — tfu — Pan Żaba Włóczęga wody w kałuży mącił!!! Pamiętam, jak którejś ulewnej nocy kałuża zrobiła się tak wielka, iż drugiego jej brzegu nie było widać! Jeśli nawet na świecie jest jakiś ocean, to jest on tu! Wynocha! Precz!”

„Wynocha!!! Precz!!!”

Powtórzyło się setki razy. Pan Żaba Szczęśliwy pokłonił się wszystkim na pożegnanie i zauważył, jak pod rękę bierze go nowy kompan — Pan Żaba Wielkooki. I poszli w drogę — wiernie dotrzymując sobie kroku, a gdy byli już tak daleko że pewni byli, iż nikt ich nie podsłucha, przystanęli na chwilę i spojrzeli sobie w oczy.

„Czy widziałeś już ocean?”

Zapytał Wielkooki.

„Nie…”

Odpowiedział szczerze Szczęśliwy.

„…ale warto ku niemu iść, choć nie wiem, czy kiedykolwiek tam dojdę. Lecz — gdy już mgnienia życia nie starczy, słońce zamieni me ciało w proch, a deszcz ów proch zaniesie do rowu, a rów do rzeki, a rzeka do morza, a morze do oceanu. Bo zaprawdę nie chodzi o to, aby dojść do oceanu, ale by szukać swej drogi… i iść.”


tekst - Marunia.
pl.netlog.com/iwamaliszewska

Komentarze